Odwiedziny u Celebryty

By | 9/21/2015 Skomentuj
Dzisiejszy dzień mojego życia zaczął się źle. Nie wierzę w przesądy, żaden czarny kot nie może mieć wpływu na to, że zalałam (po raz kolejny) swoich sąsiadów z dołu. Zrobiła się mała afera. Moje ubezpieczenie mieszkania, jak na złość, straciło swoją ważność, tak więc wszelkie próby ugodowe należało oprzeć na gotówce. Takowej w portfelu nie posiadałam. Dzwonię do Karola, a ten mówi, że wypada w takiej sytuacji skorzystać z karty do bankomatu. No przecież! W całym tym stresie ubyło mi rozumu w głowie. Podejrzewam, że to się da nawet  wytłumaczyć w jakiś medyczny sposób. Wybiegam w t-shircie z domu, a tu pada. Nic to, do bankomatu nie mam daleko. Ustawiam się w kolejce oczekujących. Rozpadało się na dobre. Trudno, grunt żebym od ręki załatwiła tę sprawę. Bankomat potraktował mnie bardzo nieżyczliwie. Powiedziałabym nawet, że wręcz wrogo. Otóż ten elektroniczny potwór oznajmił, że mam jakoby brak środków na koncie. Niemożliwe? Możliwe! Trzykrotna próba wyłudzenia z wnętrza tej bestii kilku stówek zakończyła się niepomyślnie. Dałabym mu kopniaka, ale mama  nauczyła mnie, że nie należy posuwać się w życiu do przemocy fizycznej. A to po tym, jak w dzieciństwie tarzałyśmy się z Jagódką, po czerwonej wykładzinie w wesołe klocuszki, wyrywając sobie z głowy pełne garści włosów. Było to moje pierwsze black red white, które w życiu widziałam. Jej blond loczki i moje ciemne włosiska, w miarę po równo, fruwały w powietrzu. Ja starsza i silniejsza,  Jagódka bardziej zacięta, porwałyśmy się na prawdziwy babski boks. Szkoda, że mama uniemożliwiła nam rozstrzygnięcie tej rundy. Żyję do dziś w błogiej nieświadomości, która z nas straciłaby więcej upierzenia. Mam taką cichą nadzieję, że ona. Przynajmniej tak byłoby uczciwiej. Cóż, o niesprawiedliwość życia, nie raz się boleśnie potknęłam. Stoję na ulicy w strugach deszczu i wyobrażam sobie jak mój sąsiad dusi w sobie wściekłość. Im dłużej nie załatwiam tej sprawy, tym bardziej wzrasta natężenie jego gniewu. Już się kulę od naporu tej niechęci. Mój kolejny telefon do Karola nie ułatwia mi życia. Owszem, mamy jakąś kasę, ale kartę do tego Banku mój małżonek ma przy sobie. A tak przy okazji wylewa na mnie złość za tę całą katastrofę. Czy ja jestem polskim hydraulikiem ?  Nie jestem, ale to i tak moja wina. Trudno mi to pojąć, niemniej jednak zły stan uszczelek i całego tego oprzyrządowania, to wyłącznie moja wina. Pogódź się z tym Samanto, im szybciej tym lepiej. Ok. biorę to na swoją klatę i nie wykłócam się z Karolem. Mówię tylko, „Tak, masz rację”. Nie jestem aż tak głupia żeby dyskutować z nim w sytuacji, gdy to on trzyma dostęp do kasy w swoim portfelu. Tak się jakoś życie nam ułożyło, że wspólnego konta nie posiadamy. Przyjmuję razy w milczeniu, jak na prawdziwą żonę przystało. Żonę, która nie posiada wystarczających, własnych środków płatniczych. Nie jest to miłe doznanie. Jadę do Karola, do pracy. Wyglądam jak prawdziwa zmokła kura, sory, jak zmokła foka. Żałuję, że on widzi mnie w takim stanie. Na pocieszenie dostaję to po co przyjechałam. Tym razem udaje mi się wypłacić pięćset złotych więc grzecznie zanoszę je sąsiadowi. O, i to jest kolejny niemiły mężczyzna z którym mam dziś styczność. Słucham ile to on ma z nami problemów. Z nami? Gdzie on tu widzi nas? Wielokrotnie przepraszam i obiecuję, że to już naprawdę ostatni raz. Znów kłamiesz Samanto. Powinnaś powiedzieć, przedostatni raz.  Wracam do siebie i kręcę się nerwowo w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Pochłaniam jeden serek wiejski, drugi serek wiejski  i zapijam szklanką wody. Czuję niedosyt więc zjadam banana. W ten oto sposób wykorzystałam tygodniowy limit serków. Resztką wody napoiłam swój wrzos. Jak dobrze, że go kupiłam! Jego obecność w mojej kuchni to pierwszy miły akcent tego dnia. Mam ochotę go pogłaskać, a  może nawet i przytulić. Wrzos, niesamowita roślina. Ma w sobie jakąś siłę, stateczność i bezapelacyjną urodę. Rozświetla mi ten poranek. Suszę się, przebieram i żeby sobie powetować straty, rezygnuję ze swoich cichobiegów na rzecz prawdziwych szpilek. Tak, nie dam się sponiewierać do końca.  Z pół piętra wracam jednak do mieszkania i pakuję swoje cichobiegi na wynos, tak na wszelki wypadek. Jestem w biurowcu TM. Jak miło słyszeć stukot moich kroków. Kieruję się w stronę socjalnego bo mam ogromne parcie na kofeinę.  Przyśpieszam, niestety to był mój błąd. Podłogi mamy śliskie. Powiedziałabym, jak śliskie, ale ja nie używam brzydkich słów. Leeecę, potem z jękiem, plackiem opadam u stóp zołzy Kaśki. Odskoczyła  z wrzaskiem.
- Pogięło cię?!
- Nie- sapię- Powaliło. Nie weźmiesz tego za próbę molestowania w miejscu pracy?
Robi wielkie oczy. Podnoszę się pohańbiona i kuśtykając, jednak nie obeszło się bez ubytków na zdrowiu, trafiam do socjalnego. Klapnęłam na krześle.
- Zrób mi kawę, co?- proszę Tomka
- Kurde, ja chyba jeszcze nie wytrzeźwiałem…czy ty masz dziurawe rajstopy?
- Mylisz się, to taki nowy fason kabaretek. Taki rockowy, chciałoby się powiedzieć odlotowy.
-To  ty też miałaś odlot?
- Tak, przewrotowy odlot.
- A to chyba że- cmoka z uznaniem- Ty, może skoczymy na jednego? Ale zdejmij te kabaretki.
- Tak od razu?
- Jak sobie zresztą chcesz. Ja tam się na babskiej modzie nie znam.
Kabaretki zdejmuję w toalecie. I szpilki też, na dziś mi wystarczy. Myliłam się co do siebie. Potrafię znieść o wiele więcej. Zołza poleciała do swojego kochasia, mojego szefa, na skargę.
- Samanto- przemówił oficjalnym tonem- Co to za incydent miał miejsce dzisiaj na korytarzu?
- To znaczy?- udaję głupa
- No, ten atak na Kasię
- Atak??? Jaki atak? Na Kasię?! Kto ją zaatakował szefie? Ja nic nie widziałam. Mieliśmy z Tomkiem konsultację. Może on coś widział?
Pauza. Dłuższa pauza. Samanto znów kłamiesz.
- Hm- odchrząknął mój dyrektor programowy – My tu wszyscy stanowimy zespól. Oparty na solidnych fundamentach lojalnej współpracy.
- Bardzo mnie to cieszy, szefie. To dlatego tak się dobrze czuję w TM! - Tryskam entuzjazmem.
- No dobrze, może doszły mnie jakieś fałszywe słuchy.. Bierz się za pracę. Za pracę!
Odmaszerowałam. Baśki nie ma? Nie odbiera telefonu. Piszę do niej maila. Siadam do montażu. Ten materiał ma się ukazać jeszcze dzisiaj więc spinam się na maksa. Od pracy odrywa mnie telefon.
- Tym razem nie przyjmuję odmowy.- oznajmia na wstępie Jagódka- Jedziesz z nami na konie. Dzisiaj.
- Rodeo mam w robocie. Dużo pracy na mnie czeka .- to słowo klucz zawsze działa.
- A ja mam to gdzieś! Resetujemy umysły. Nie masz już dość tej roboty?
- Nie mam.
- W takim razie przyjedziemy po ciebie. Celebryta będzie zachwycony z odwiedzin. Bużka!
Jeśli moja siostra się uprze. To się uprze. Musiałabym udawać, że umarłam, a i tak wątpię żeby sobie odpuściła. Jeśli coś sobie wbije, do tej swojej uroczej blond główki, to nie odpuści. Mam naprawdę złą passę. Kończę montować jak to mówią za pięć dwunasta.  Wrzucam materiał na serwer i teraz nie odmówiłabym Tomkowi jednego. Z tym, że on mi wygląda na takiego, nie koniecznie od jednego. Raczej na jego wielokrotność. Z dwojga złego decyduję się na koński plener. Uf, przestało padać. A gdybym tak zrobiła Celebrycie prezent? Udaję się do sklepu jeździeckiego. Łał, kto się w tym połapie? Podchodzi do mnie ładna pani w ładnym uniformie.
- Czy mogę w czymś pomóc?
- Hmm, potrzebny mi jakiś drobiazg dla konia, w prezencie. Z tym, że nie bardzo wiem na co się zdecydować.
- Mogę zaproponować na przykład czaprak.
- Czaprak?- co to za jeden?- Bardzo chętnie zobaczę.
- W jakim kolorze?
- A jakie są?
- Różne. Dla uproszczenia spytam w jakim kolorze będzie kantar?
A niech cię kobieto! Skąd ja mam to wiedzieć?
- Bo to zestaw jest jakiś?
- Tak przeważnie jest. Zresztą to kwestia upodobań.
Pani rozkłada przede mną na ladzie kolorowe kocyki. Czy to jest kantar, czy czaprak?  Krzywię się. Pani szybko pokazuje do tego owijki. Zerkam na ceny tych cudów. O nie, ja prosiłam o drobiazg. Z tego co widzę ,to skarpetki dla konia wynoszą więcej niż na przykład zasiłek rodzinny na dziecko. Co za kraj. Mówię, że muszę to przemyśleć. W warzywniaku kupuję odpowiedni prezent dla konia. Marchewkę i banana. To jest rachunek na moim poziomie. Niewygórowany. Koń jaki jest każdy wie, po co przepłacać. Szykuję się na wycieczkę. Wyciągam stare dżinsy, sweter i adidasy. Jestem zadowolona, ale tylko do chwili gdy nie zobaczyłam Jagódki. Ubrała się jak na jakąś galę. Bryczesy i długie błyszczące buty.
- Nie mogę się już doczekać co powiesz na mojego Celebrytę. I zobaczysz jaką mi mój Daniel kupił pakę jeździecką.
Jasne! Paka, to taka szafka na te kosztowne gadżety. Zachwycam się nią dla zasady. Szczery zachwyt pozostawiłam dla Celebryty. Tak, to piękne zwierze. Przypomniałam sobie za co Jagódka go tak kocha. Najpiękniejsze ma oczy, takie mądre, szlachetne. Przytula się do mojej siostry i delikatnie ją cmoka. Daję mu prezent. W jednym ręku trzymam marchew, w drugim banana. Wybiera banana. Siodłamy konie. Ja dostaję podobno łagodną klaczkę. Ruszamy w plener. Jest bardzo przyjemnie, faktycznie można przestać myśleć. Powietrze pachnie przecudnie. Widoki miłe dla oka. Pomyślałam, że to będzie miłe zakończenie dnia. Zaczynam nie żałować swojej decyzji. Nagle klaczka raptownie wykonała jakiś szalony podskok, czy wyskok, a ja boleśnie odczułam na czym polega przyciąganie ziemskie. Wypadam z konia i ląduje prosto w kałuży.
- Samanto! - biegnie do mnie Jagódka- Nic ci nie jest?
- Niech się na razie nie podnosi!- krzyczy tuż za nią Pachnący
Nie mam takiego zamiaru. Mam błocko w oczach, w nosie, w gardle.
-… Samanto…- jęczy Jagódka
Podnoszę głowę, próbuję wstać, ale nie jest to łatwe.
- Nic mi nie jest. Spoko. A ty czego rżysz jak ten kuń do banana!- wrzeszczę na Daniela, który skręca się ze śmiechu. Nie przestaje, więc obrywa ode mnie garścią błota. Urządzamy sobie prawdziwą jatkę. Stwierdzam z radością, że nie jestem już taka najgorsza.

Wieczorem w domku staję na swojej wadze. Nic ponad ten kilogram, który już straciłam, ale też nic nad to. Co to był za dzień!



Nowszy post Starszy post Strona główna

0 komentarze: